Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

li w przyszłość pełnemi nadzieji oczami. Ja byłem jedynym, który myślał inaczej; Herkulesa nie liczę, gdyż jego podejrzenia były nieokreślone, nie miały ani pewnej, ani jasnej podstawy. Czyżbym nieufnością krzywdził mormona? Czyżbym się mylił w poszlakach? Chciałem przedostać się do Winnetou, poza granicę, a Lobos leżało właśnie dokładnie w tym kierunku. Podróż nie kosztowała mnie nic; czy nie powinienem poprzestać na tem? Czy nie lepiej wyruszyć z Lobos w swoją drogę i nie troszczyć się więcej o Meltona i jego wychodźców?
Rozważałem te myśli i pytania, a jednak nie mogłem pozbyć się przeczucia, że wychodźcy są prowadzeni na zgubę. Gdy następnie przeszedłem na tył statku, odezwał się do mnie kapitan:
— Niech pan przyjmie gratulację, master! Melton mi powiedział, że ma pan być przyjęty jako buchalter. Radzę sennorowi zgodzić się, gdyż taka posada nie często się trafia.
— Zna pan to miejsce, kapt’n?
— Czy znam! Hacjendero to mój stary przyjaciel; jest to człowiek bardzo bogaty i nieskazitelny. Skoro raz kogoś przyjmie, troszczy się o niego prawdziwie po ojcowsku. Tego może pan być pewnym.
— Więc pan sądzi, że pańscy obecni pasażerowie będą się mieli dobrze u niego?
— Nietylko sądzę, lecz jestem o tem przekonany.
Kapitan miał wygląd uczciwego człowieka; jemu musiałem wierzyć. Mimo to zapytałem:
— A czy kontrakt jest dobry?
— Co panu przychodzi do głowy? Zobaczy pan za-