Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! Od kogo pan to słyszał?
— Od agenta, który nas zaangażował, który jest człowiekiem bardzo doświadczonym i dobrym znawcą kraju.
— Tak! No, oczywiście, agent musi przecież znać stosunki. Hm! Czy sporządził dla każdego z was pisemny kontrakt?
— Tak, dla każdego sporządził papier ze stemplem i podpisami. Zaprowadził nas do portu, gdzie postawiliśmy się na okręt morski; jechaliśmy naokoło południowej Ameryki, co trwano długie, długie tygodnie; w San Francisko przesadzono nas na ten mniejszy okręt, którym płyniemy teraz; wylądować mamy w Lobos, gdzie rozpocznie się nowe, lepsze życie, życie gromadzenia majątku, odsetek, odsetek składanych; to się nazywa interes!
— Czem byli w Europie pańscy towarzysze podróży?
— Byli rzemieślnikami, albo mieli mały sklepik, albo domek z kawałkiem gruntu. Za kilka lat będzie miał każdy z nich hacjendę z plantacjami i pastwiskami. Tak powiedział, tak przysięgał agent; dał mi przytem książkę, gdzie stoi to wydrukowane czarnemi literami na białym papierze. Myśmy zeszli się naradę, na której wybrano mnie przełożonym, co później zamieni się na tytuł burmistrza hacjendy del Arroyo. Skoro pan wtedy odczuje jakie życzenie albo prośbę, to może się pan zwrócić śmiało do mnie; ja będę dla pana zawsze usłużny i chętny.
— Czy ma pan ze sobą rodzinę?
— Tylko moją córkę. Rebeka, moja małżonka, umarła, już będzie cztery lata; mam teraz tylko Judytę, jedyną córkę mojego serca! Tam oto stoi i patrzy na nas!