Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trzeba więc będzie wynaleźć jakiś powód, by mi pozwolono spać na otwartem powietrzu. Nie wiem jeszcze gdzie, lecz postaram się, abyś mógł mnie pan z łatwością znaleść!
— Pięknie! Więc palec na ustach! Zawiadomię pańskich ziomków, gdy nadejdzie pora ku temu. Teraz musimy być ostrożni!
— Bądź pan więc również ostrożny i nie kradnij koni! Zarazby wpadli na myśl, że się jeszcze wałęsasz po okolicy. Poza tem uważam takie środki w najwyższym stopniu za niemoralne!
Uśmiechnął się zlekka. Odparłem również żartobliwie:
— Bardzo mi więc przykro, że pański brak moralności jest niemniejszy od mojego. Ukradniesz również!
— Nigdy!
— Doprawdy? — A jednak ukradniesz pan mięso i to dziś jeszcze!
— Ach, rozumiem! — Dla kogo?
— Dla mnie i mego młodego Indjanina. Nie mam czasu na polowanie, a zresztą zdradziłyby mnie strzały; — a jeść niestety muszę! U was zarznięto dzisiaj dość bydła, aby i dla mnie znalazł się jakiś kąsek. Tam oto wisi mięso na sznurach. Jeśli... —
— Głowę masz nietylko do kapelusza, to ściągniesz dla mnie kawałek, — przerwał mi; — nieprawdaż, to właśnie chciał pan powiedzieć?
— Tak jest! Muszę obserwować Indjan Yuma, a więc powinienem być zawsze w ich pobliżu; uniemożliwia mi to jednak polowanie. Idź więc pan i postaraj się o tyle prowiantu, ile tylko będziesz mógł niepostrzeżenie unieść!