Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O walce nie będzie prawdopodobnie mowy! Poczciwym emigrantom, którzy tak pięknie weszli w naszą łapkę, nie przyjdzie nawet do głowy bronić się, zwłaszcza, gdy zobaczą, że życiu ich nic nie grozi! A gdyby tych kilku pastuchów z hacjendy chciało stawić opór, to zdmuchnie się ich w okamgnieniu. — Ale pospieszyć się musimy!
— To samo właśnie myślę i Melton zgadzą się ze mną! Nie możemy czekać tak długo, jak pierwotnie zamierzaliśmy; musimy akcję rozpocząć jak najprędzej. Jednego dnia napad, drugiego ugoda z hacjenderem, trzeciego jazda do Ures, ażeby zawrzeć prawny kontrakt kupna. — Wtedy może przyjść ten wybawca ze swoimi Mimbrenjami; nie będzie nam mógł nic zrobić i zostanie wyśmiany!
— Należy więc oznaczyć czas i godzinę. Czy mam donieść wodzowi coś dokładnego?
— Nie; bez niego nie możemy nic postanowić! Rozmówię się z nim sam i razem zadecydujemy o terminie napadu. Powiedz mu zatem, że jutro na krótko przed zmierzchem przyjdę do obozu.
— Czy możesz oddalić się z hacjendy, nie zwracając niczyjej uwagi?
— Co tam! Wyjeżdżam naprzykład na polowanie; są zresztą jeszcze inne preteksty.
— A skoro nie wrócisz tego samego wieczora?
— To powiem następnego dnia, że zabłądziłem i byłem zmuszony nocować w lesie. Daleko prędzej może kogo zadziwić, że się teraz oddaliłem. Dlatego chciałbym już wracać. — Czy masz mi jeszcze co do powiedzenia?