Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! Widzieliśmy, gdzie są konie. Będzie bardzo łatwo, dwa z nich dostać.
— Dwa? Nam potrzeba trzech!
— Przecież jeniec posiada jednego konia. Będzie musiał powiedzieć, gdzie go ukrył?!
— Tego konia nie weźmiemy. Melton jechał na nim od Lobos aż tutaj; zwierzę jest znużone, a na pastwisku możemy znalezć konie wypoczęte. Idźcie zatem; czekam was tutaj!
Bracia oddalili się natychmiast, ja zaś przyległem w trawie obok mormona, który leżał, jak martwy. Duma nie pozwoliła mu wypowiedzieć słowa prośby, chociaż bolały go zranione ręce; chwilami oddychał ciężko i chrapliwie.  —
O moich Indjan nie obawiałem się wcale; to, co mieli wykonać, było zadaniem łatwem i mogło tylko przez szczególny zbieg okoliczności pociągnąć za sobą trud wielki, czy też okazać się niemożliwością. W tym wypadku wróciliby z niczem; — to było wszystko, czego się mogłem obawiać, gdyż nawet mi na myśl nie przyszło, żeby mieli dać się pochwycić. Tak przeszły dwie godziny; wtem, najwyżej o cztery kroki przede mną, wyrosła z ziemi jakaś postać. Zerwałem się momentalnie, ażeby pochwycić przybysza, opuściłem jednak podniesioną już rękę, gdyż poznałem, że był to starszy z braci.
— Mój brat jest już zpowrotem? — rzekłem. — Dlaczego przychodzi tak potajemnie?
— Ażeby pokazać Old Shatterhandowi, że nikt mnie nie zobaczy i nie usłyszy, gdy ja sobie tego nie życzę!
— Twój chód jest niedosłyszalny, jak lot motyla; zo-