Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nany, że ono opuściło pana na zawsze!
— Niepotrzebne mi pańskie względy! Dowie się sennor wkrótce, że lepiej liczyć tylko na siebie samego!
— Nie zależy mi nic na tem, żeby kiedykolwiak usłyszeć o panu!
Zawrócił konia i ruszył zpowrotem. Skoro poszliśmy dalej, objaśniłem pocichu moich towarzyszy:
— Ten człowiek wejdzie teraz w las, ażeby nas wyprzedzić. Chce mnie zastrzelić. Ja jednak udowodnię mu, że z Old Shatterhandem nie można żartować! Niech moi bracia nie idą brzegiem lasu, lecz niech się trzymają lewej strony tak, aby nie mógł rozpoznać, że mnie niema z wami. Weźcie także moje strzelby, żeby mi nie przeszkadzały. Jeśli was zaraz nie zawołam, idźcie aż na miejsce, które nam Melton opisał i czekajcie tam na mnie!
Słowa moje były dla nich oczywiście wielką niespodzianką; jednakże przyjęli ją w milczeniu i, wziąwszy karabiny, poszli powoli we wskazanym przeze mnie kierunku, podczas gdy ja, trzymając się pobliża drzew, spieszyłem jak mogłem, ażeby wyprzedzić Meltona.
Szedłem prędko, gdyż ani mi się śniło wierzyć w przestrogę mormona. Bajkę o rowach zmyślił poto, abyśmy, posuwając się powoli i ostrożnie, dali mu czas do osiągnięcia przed nami miejsca, obranego na zasadzkę.
Tymczasem zajaśniały na niebie gwiazdy; mogłem teraz widzieć na odległość mniej więcej trzydziestu kroków. — Po dziesięciu minutach drogi zauważyłem ostry występ lasu, jakby wąski półwysep, wcinający się w łąkę; gęsto ulistnione drzewa i krzaki zapewniały wy-