Strona:PL Karol May - Święty dnia ostatniego.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jechałem na przodzie; oni postępowali za mną w pewnem oddaleniu. Byłoby mi przyjemniej z nimi rozmawiać; atoli psychika i obyczaje czerwonych absolutnie wykluczały fakt, ażeby wojownik tej miary, co ja, gwarzył z chłopcami! Wszyscy Mimbrenjowie załamaliby ze zdumienia ręce, gdyby się o tem dowiedzieli!  —
W Ures nie chciano mnie zapewne odstraszać, dlatego powiedziano, że do hacjendy jest dzień drogi; tymczasem dopiero dzisiaj, to jest drugiego dnia po południu, zobaczyliśmy przed sobą owe lesiste góry, które mi opisano. Niebawem wjechaliśmy w las. Chłód, który panował pod drzewami, sprawił nam wielką ulgę po niesłychanem gorącu, w jakiem poprostu smażyliśmy się przez całe przedpołudnie. Opis drogi, według którego się kierowałem, był rzeczywiście dobry, tylko czas podano mi o wiele krótszy. Na dwie godziny przed wieczorem dotarliśmy do małego jeziora, do którego uchodził strumyk Arroyo. Tutaj znowu miałem sposobność widzieć, jakie trudy potrafią znieść Indjanie. Obydwaj chłopcy nie zostali ani razu wtyle i wcale nie było można po nich poznać, że są zmęczeni tak długą drogą, przebytą pieszo. Chętniebym zsiadł przy strumieniu, ażeby napić się orzeźwiającej, czystej jak kryształ wody, gdyby nie wstyd przed temi pacholętami, które zdawały się nie widzieć fal błyszczących i nie słyszeć ich miłego szemrzenia.  —
Jezioro leżało u krańca doliny gęsto okrytej lasem; niebawem wjechaliśmy na rozległe, bujne łąki, porosłe tu i ówdzie kwiecistemi krzakami. Tutaj pasły się liczne trzody bydła i koni, strzeżone przez pieszych i konnych pasterzy; zaraz z pierwszego rzutu oka zauważy-