Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

»Kochany Scrooge, jak się masz? Co tam słychać? Przyjdźże nas odwiedzić?« Nigdy żebrak nie poprosił go o jałmużnę, dziecko nie zapytało o godzinę, ani zbłąkany przechodzień o kierunek drogi. Zdawało się, że znają go psy, prowadzące niewidomych, ponieważ gdy nadchodził, odciągały swych panów, poruszając znacząco ogonem, jakby chciały powiedzieć: »Biedny mój panie, lepiej nie widzieć czasem, niż mieć oczy!«
Lecz cóż to obchodziło p. Scrooge? On tego właśnie pragnął. Wydeptać sobie ścieżkę obok szerokiego gościńca, którym cały świat biegnie, i ostrzedz przechodniów, aby mu nigdy nie włazili w drogę, było jego zadaniem.
Pewnego dnia, a był to najpiękniejszy ze wszystkich dni roku, wigilja Bożego Narodzenia, stary Scrooge, bardzo zajęty, siedział w kantorze. Zimno było dotkliwe i przenikające, czas mglisty; Scrooge mógł wyraźnie słyszeć, jak przechodnie chuchali w palce, rozcierali ręce, tupali o bruk, aby się cokolwiek rozgrzać. Na wieży wybiła trzecia, a noc była już zupełna. Cały dzień było ciemno; — światła, ukazujące się w oknach, wyglądały, jak rude plamy na czarnem tle gęstego, dotykalnego prawie powietrza. Przez wszystkie szpary i dziurki od klucza mgła wciskała się do wnętrza domostw, a w najciaśniejszej uliczce przeciwległe budynki wyglądały, jak widma.

Drzwi od kantoru Scrooge’a były otwarte, aby mógł mieć na oku buchaltera[1], siedzącego w ma-

  1. Prowadzący księgi rachunkowe.