Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedł Bob[1] Cratchit, (buchalter, którego poznaliśmy już w kantorze), wszedł w ogromnym szaliku wełnianym na szyi — gdzie tam na szyi — na brzuchu, wisiał mu aż do kolan! Wytarte suknie starannie miał oczyszczone, tak, iż mimo zniszczenia wyglądały dosyć porządnie; na ręku niósł Tomaszka. Biedny Tomaszek kulał i chodząc, opierać się musiał na kuli.
— A gdzież Marta? gdzie Marta? — zapytał Bob, — rozglądając się niespokojnie po pokoju.
— Jeszcze jej niema! — odpowiedziała pani Cratchit.
— Jakto, jeszcze nie przyszła? — zawołał, tracąc wesołość. — Niema jej? nie przyszła dotąd w wigilję Bożego Narodzenia?
Marta nie mogła dręczyć ojca dłużej, i wybiegając z kryjówki, rzuciła mu się na szyję, a mali Cratchitowie porwali Tomaszka i zanieśli go zaraz do kuchni, aby mógł zblizka usłyszeć piękny śpiew plumpuddingu, wydobywający się z rądla.
— Jakże się Tomaszek zachował w kościele? — spytała pani Cratchit.

— Jak anioł! złote dziecko! Jakiż on roztropny! Niewątpliwie kalectwo przyczynia się do tego. Pozbawiony rozrywek, właściwych dzieciom w jego wieku, zaczyna wcześniej myśleć. A jakie myśli przychodzą mu do główki! Wracając z kościoła, mówił mi, że ludzie patrzą na niego ze współczuciem i zapewne myślą o cudach i łaskach Narodzonego dzisiaj, który przywracał słuch

  1. Bob — zdrobniałe imię od Robert.