Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wątpię, ponieważ najmniejsza rzecz może spowodować złudzenie: lekka niestrawność oddziaływa na zmysły, i może ty jesteś tylko niedogotowanym kawałkiem wołowiny, niestrawioną cząsteczką tłuszczu, sera — nie wiem czego? Nie czuć cię jakoś trumną.
Scrooge nigdy nie dowcipkował, tym razem uciekł się do tego środka, aby zyskać na czasie, zebrać myśli, przezwyciężyć strach, gdyż głos widma przejmował go dreszczem i ścinał mu szpik w kościach.
Patrzeć z musu w te nieruchome, szkliste oczy było dla Scrooge’a straszliwą męczarnią. Oprócz tego w powietrzu, otaczającem widmo, było coś nieziemskiego. Scrooge nietylko czuł, ale widział to powietrze, bo chociaż widmo siedziało nieruchomo, lecz włosy jego, chwaściki od butów, cały ubiór w ciągłem były poruszeniu, jakby pod wpływem pary, wydobywającej się z kotła.
— Czy widzisz to pióro? — rzekł nagle Scrooge do ducha, chcąc na chwilę odwrócić od siebie jego wzrok nieruchomy.
— Widzę — odpowiedział upiór.
— Kiedy nie patrzysz w tę stronę? — zauważył Scrooge.
— To mi nie przeszkadza widzieć go dokładnie.
— Niech więc i tak będzie — mówił dalej Scrooge — przypuśćmy, że je połknąłem. Ileż z tego wywiąże się cierpień, gorączki, widziadeł. A wszystkie mego własnego utworu. Głupstwo! powtarzam — głupstwo!...