Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/096

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słucham pana!
— Czy ten indyk jest tam jeszcze?
— Jest, w tej chwili mu się przypatrywałem.
— Kup mi go!
— Czy pan ze mnie żartuje?
— Nie, dalibóg, że nie. Idź i powiedz, żeby mi go przynieśli. Jak wrócisz z chłopcem, dam ci dwa złote, a jeżeli się bardzo pośpieszysz, wiesz — dam ci talara.
Dzieciak nie słyszał reszty, — puścił się jak strzała, był już na rogu.
— Poślę go Bobowi Cratchit — mówił Scrooge, zacierając ręce i śmiejąc się wesoło. Ani się domyśli, skąd to na niego spadło. Indyk dwa razy większy od Tomaszka. Podoba mi się ten żarcik.
Napisał adres Boba, odmieniwszy pismo — otworzył drzwi, gdy przyniesiono indora, — czekał chwilkę na posłańca, a wtem wpadła mu w oczy kołatka od drzwi wejściowych.
— Będę cię kochał i szanował całe życie — droga moja kołatko, ja, com na ciebie nigdy nie spojrzał. Jakże uczciwie wygląda. — Doskonała kołatka. — Otóż i indyk, co tam słychać, jak się macie! wesołych świąt!
— Panie! co za indyk! Nie — ten nigdy pewnie nie utrzymał się na nogach, byłby je połamał w drzazgi, to cielę, nie ptak.
— Wiesz co, mój bracie! nie udźwigniesz go tak daleko — masz tu za fatygę — a to na dorożkę!
Śmiejąc się, klaszcząc w dłonie, zacierając ręce, wrócił na górę, obdarzywszy hojnie obu posłańców,