Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem, Karolinko — musi się zgłosić jego spadkobierca.
— Na kogóż przejdzie nasz dług?
— Nie wiem tego, lecz spodziewam się, że przed uporządkowaniem jego sukcesji znajdę potrzebne pieniądze, a gdybym nawet nie miał wszystkiego, nie przypuszczam, abym w jego spadkobiercy miał napotkać człowieka równie nieubłaganego, wierzyciela równie nielitościwego. Możemy spać dziś spokojniej, Karolino.
Tak jest — z serc tych dwojga ludzi spadł wielki ciężar. Twarzyczki dzieci stojących wokoło i przysłuchujących się rozmowie, której wcale nie pojmowały, zajaśniały żywszą radością. — Śmierć tego człowieka wracała spokój całej rodzinie. Jedynem więc wrażeniem, wywołanem tym wypadkiem, jakie duch ukazał Scrooge’owi, było uczucie radości.
— Duchu, — rzekł Scrooge — ukaż mi jaką scenę czułości, żalu, bezpośrednio połączoną ze śmiercią. — Ten pokój ciemny, grobowy, któryśmy przedtem opuścili, prześladuje mnie straszliwie i nie wychodzi mi z myśli.
Widmo poprowadziło go kilkoma dobrze znajomemi uliczkami; — w miarę wędrówki Scrooge oglądał się na wszystkie strony, szukając siebie, lecz nigdzie nie mógł się znaleźć. Weszli do mieszkania Boba Cratchit, w którem był niegdyś z poprzednim duchem. — Tam zastali matkę, siedzącą z dziećmi około ognia.
Byli wszyscy spokojni — bardzo spokojni. Ruchliwe malcy stali w kąciku jak małe posążki, —