Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

(znacie go — buchalter, o którym wam na początku mówiłem) w ogromnym szaliku wełnianym na szyi, — gdzie tam na szyi, — na brzuchu, wisiał aż do kolan; suknie zużyte i wytarte do nitki starannie miał wyczyszczone z powodu uroczystego święta; na ręku niósł Tomaszka. Niestety, biedny Tomaszek — kulał chłopczyna! i opierać się musiał na kuli.
— A gdzież Marta? — gdzie Marta? — zapytał Bob, oglądając się niespokojnie na wszystkie strony.
— Jeszcze jej niema — odpowiedziała pani Cratchit.
— Jakto — jeszcze nie przyszła? — zawołał, utraciwszy nagle wesołość — niema jej — nie przyszła w wigilję Bożego Narodzenia.
Marta nie mogła przenieść na sobie, aby go dręczyć dłużej, nawet żartem, wybiegła z kryjówki i rzuciła mu się na szyję, — gdy tymczasem mali Cratchitowie porwali Tomaszka i zanieśli go do kuchni, aby mógł z bliska usłyszeć śpiew plumpuddyngu, wydobywający się z rondla.
— Jakże się sprawiał Tomaszek? — zapytała pani Cratchit.
— Jak cacko — prześlicznie! Zmuszony swem kalectwem do pozostawania często w samotności, stał się bardzo — bardzo rozważnym. Nie wystawisz sobie, jakie mu myśli przychodzą do główki. Wracając z kościoła, rzekł mi, że na niego ludzie patrzyli z wielkiem współczuciem, i że zapewne myśleli sobie w dniu dzisiejszym o cudach i łaskach Tego, który przywracał słuch głuchym, wzrok ciemnym, ruch ułomnym i kalekom.