Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

był do mnie przywiązany — przyjaźniliśmy się serdecznie.
— No, dalej, moje dzieci — zawołał Fezziwig. — Dość na dziś roboty. Wigilja Bożego Narodzenia! Wielkie święto. Boże Narodzenie! Ebenezerze, — Boże Narodzenie — Dick! Prędko — wynosić okiennice, zamykać sklep — wołał pryncypał, zacierając ręce. — Cóż to, jeszcze tu stoicie jak słupy! Jeszczeście nie zamknęli? — Marsz!
Nie uwierzycie nigdy, z jakim pośpiechem sunęli. Wypadli jak szaleńcy na ulicę z ogromnemi okiennicami — raz — dwa — trzy — już wstawione; — cztery — pięć — sześć, zasuwy i kłódki założone, — siedm — ośm — dziewięć, wszystko zamknięte. Nimbyście doliczyli do dwunastu, oni już byli zpowrotem, zmachani jak konie wyścigowe.
— A teraz, moje chłopaki — rzekł Fezziwig, — uprzątnijmy wszystko, — poustawiajmy w kąty niepotrzebne rzeczy, żebyśmy mieli jak najwięcej miejsca. No! galop! Dobrze tak, — ach ty niezgrabjaszu — tę skrzynię pod biurko — Ebenezerze, co ty robisz — tę pakę jednę na drugą — no — zrozumiałeś wreszcie.
Uprzątnąć — oni byliby cały dom roztrzęśli i przenieśli w mgnieniu oka w inne miejsce. W minutę wszystko było skończone. Wszystko, co tylko można było dźwignąć z miejsca, popakowali gdzieś w kąty, jak gdyby już nigdy oko ludzkie dojrzeć tego nie miało. Podłogę skropiono i wymieciono — lampy poprawiono — na komin wsypali furę węgla i w jednej chwili sklep zmienił się w salę balową, wygodną, ob-