Strona:PL Karol Dickens - Opowieść wigilijna.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Myśl ta zaczęła go cokolwiek niepokoić, — wyskoczył z łóżka i poomacku zbliżył się do okna. Musiał rękawem szlafroka przetrzeć zamarznięte szyby, nim mógł cokolwiek dojrzeć, a i tak niewiele widział. Spostrzegł tylko, że mgła była zawsze bardzo gęsta, a mróz był siarczysty, nie słyszał nazewnątrz żadnego szmeru, żadnego ruchu, żadnego biegania, co jednak miałoby niewątpliwie miejsce, gdyby noc wygnała dzień i objęła nieprzerwane panowanie nad światem! Odetchnął spokojniej, bo w cóżby się obróciły jego weksle, płatne we dnie, a nie w nocy.
Scrooge, wracając do łóżka, zaczął myśleć, przemyślać, znowu myśleć i zastanawiać się, nic a nic nie pojmując. Im więcej się zastanawiał, tem więcej się wikłał, — im bardziej odtrącał od siebie te myśli tem więcej jeszcze myślał. Widmo Marley’a wielce go niepokoiło. Ilekroć po głębokim rozbiorze wyrozumował sobie, że wszystko było snem, przywidzeniem, umysł jego jak sprężyna, którą przestaną naciskać odskakiwał i nagle powracał do pierwszego położenia przedstawiając się w postaci następnego zagadnienia, byłże to, czy nie był sen?
Scrooge pozostał w tym stanie, dopóki zegar nie wydzwonił trzech kwadransy; — wtedy przypomniał sobie nagle, że widmo zapowiedziało mu odwiedziny na godzinę pierwszą. Postanowił czuwać do tej chwil co było bardzo naturalne, tak bowiem był rozdrażniony, iż łatwiej byłoby mu schwytać księżyc zębami, aniżeli usnąć naprawdę.
Kwadrans wydał mu się niezmiernie długim, tak długim, iż kilkakrotnie sądził, że się zdrzemnął, i nie