Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Widocznie biegła prędko i była wzruszona, gdyż na bladej twarzyczce zakwitły rumieńce, a usta wpółotwarte chwytały przyśpieszony oddech. W prostej ciemnej sukience, której całą ozdobę stanowiła czystość, wyglądała skromnie i wdzięcznie, niby polny kwiatek, lekkomyślną ręką porzucony na bruk uliczny.
— Pan Clennam chciał cię widzieć — zaczął stryj Fryderyk.
— Bardzo przepraszam panią — tłumaczył się Artur — pragnąłem skończyć wczorajszą rozmowę. Czy pani idzie dziś do mojej matki?
— Nie, panie, dziś nie idę.
— W takim razie pozwoli pani, że ją odprowadzę tam, gdzie pani idzie. Możemy rozmawiać po drodze, nie wyzyskując dłużej gościnności stryja.
— Jak pan sobie życzy — odparła nieśmiało, widocznie zakłopotana.
Gdy znaleźli się na ulicy, Artur zapytał znowu:
— Jeżeli to dla pani wszystko jedno, chodźmy przez most wiszący. Unikniemy tym sposobem turkotu i gwaru.
— Jak pan sobie życzy — powtórzyła znowu, biernie stosując się do jego woli.
Było błoto po nocnym deszczu i silny wiatr przeszkadzał iść swobodnie. Artur uprzejmie prosił, aby Emi przyjęła jego rękę.
— Będzie nam łatwiej rozmawiać — zapewniał.
— Przykro mi, że pan musiał nocować w Marshalsea — odezwała się wreszcie cicho.
— Wszystko jedno. Było mi bardzo wygodnie.
— O tak! — odpowiedziała z przekonaniem — w kawiarni można dostać doskonałe łóżko.
Artur nie odpowiedział, zdając sobie sprawę, że kawiarnia w oczach Emi była wspaniałym przybytkiem wygody.
— Wiem, że wszystko jest bardzo drogie — odezwała się po chwili — ale ojciec mówi, że w kawiarni można mieć wyborny obiad i nawet dobre wino.