Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jestem tu. Efri zaraz poda światło.
— Czem mogę panu służyć? — zwrócił się do cudzoziemca.
— Może pan będzie łaskaw przedewszystkiem zapalić świecę.
— Słusznie. Proszę zaczekać.
Znalazł po ciemku świecę i zapałki, które były wilgotne, i zapalały się, ale wnet gasły, upłynęło więc kilka minut, nim blady płomyk świecy rozjaśnił ciemności.
Teraz Jeremjasz spostrzegł, że nieznajomy stał o parę kroków i rozpatrywał go z taką uwagą, jakgdyby pragnął zbadać każdą zmarszczkę twarzy.
— Proszę pana do biura — rzekł, obrzucając go także ciekawym i badawczym wzrokiem. — Nic się nie dzieje! Niechże pani będzie spokojna! — zwrócił się w stronę schodów. — Przecie krzyczę, że tu jestem!
— Boi się? — spytał obcy.
— Ona? Na stu mężczyzn dziesięciu nie ma tyle odwagi, co ona!
— Paralityczka?
— Oddawna. Jedyna przedstawicielka tego domu, jestem jej wspólnikiem.
Weszli do biura. Flintwinch postawił świecę, wskazał gościowi krzesło i sam usiadł.
— Jestem na rozkazy.
— Nazywam się Blandois (Blandua).
— Blandois? Nie znam.
— Przypuszczałem, że otrzymałeś pan już przekaz od swojego korespondenta w Paryżu.
— Nic podobnego na pańskie nazwisko nie otrzymaliśmy.
Milczeli. Twarz obcego była uśmiechnięta, prawie szydercza. Wpatrywał się wciąż w Jeremjasza.
— To dziwne — zaczął znowu — jak pan jesteś podobny do jednego z moich znajomych! Teraz już mniej przy świetle, ale tam poprostu wziąłem pana za niego. Zdumiewające podobieństwo!