to do uszu Florci, która pędem pobiegła do pokoju swej czarnobrewej przyjaciółki.
— Zuzanno, droga Zuzanno! Czyżbyś mnie naprawdę opuścić miała?
— Na Boga, panno Florciu — zwierzała się z płaczem Zuzanna — niech mnie panienka nie wstrzymuje, żebym nie musiała się upokorzyć przed tymi Pipczynami. Za nic w świecie nie chciałabym im pokazywać łez swoich.
— Zuzanno, moja przyjaciółko! Cóż ja pocznę bez ciebie? Jakże ja się z tobą mam rozłączyć? Nie puszczę ciebie, nie puszczę!
— Nie, moja panienko najdroższa, naprawdę nie można! To musi się stać. Zrobiłam swoje. Odwrót niemożebny. Jam niewinna, nie żalę się. Niech ich tam! A gdybym jeszcze miała miesiąc przebyć, możeby mi zabrakło mocy do rozstania, skarbie mój jedyny. Nie, niech mnie panienka nie namawia.
— Cóż to takiego się stało? Czy mi nie powiesz? Zuzanna uczyniła głową ruch przeczący.
— Zuzanno, moja najmilsza, powiedz.
— Nie, panno Florciu, lepiej nie pytać. Nie mogę, nie powinnam i nie chcę za skarby świata. Niech panienkę Bóg błogosławi. Żyj szczęśliwie, mój jasny aniele. Jeżeli... w tych dwunastu latach... obraziłam myślą... słowem lub uczynkiem... przebacz mi, panienko, wszystko przebacz...
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/47
Wygląd
Ta strona została przepisana.