Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Karker wciąż obserwował obraz — był to portret Edyty. Na twarzy jego pojawił się zły, jadowity uśmiech, z pozoru zwrócony ku obrazowi, w istocie zaś ku panu Dombi, który spokojnie stał obok. Podano śniadanie. Usadowił pana Dombi plecami do portretu, sam zajął miejsce naprzeciw, jak zwykle.
Pan Dombi milczał.
— Czy wolno mi spytać — zaczął Karker — jak zdrowie pani Dombi?
— Dziękuję. Pani Dombi zdrowa. Zwracasz pan właśnie myśli me na przedmiot, o którym chcę z panem pomówić.
— Możesz odejść, Robie — rzekł Karker.
A gdy odszedł, zapytał:
— Pamięta pan tego chłopca?
— Nie.
— Pewnie. Gdzieby tam pan pamiętał każdego nicponia. Zresztą chłopak należy do rodziny, z której pan miał piastunkę. Może pan przypomni, jak wspaniałomyślnie zająłeś się wtedy jego edukacyą?
— Czyżby to był ten sam chłopiec? Edukacya, jak się zdaje, nie wyszła mu na dobre.
— Tak. Boję się, że wyrośnie na łotrzyka. Ale nie o to chodzi. Nie miał służby i włóczył się z kąta w kąt. Potem czy sam sobie uroił, czy mu matka wmówiła, że ma jakieś prawo do pańskiej opieki, dość, że dniem