Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż to? Jeszcze myślisz sarkać na mnie, brzydalu?
— Ależ nie, nie. Przecież cię lubię, pani Braun.
— A naprawdę mnie lubisz, kurczątko ty moje.
To mówiąc, jeszcze raz ujęła go w objęcia, tak że musiał wyrywać się rękami i nogami, przyczem włosy mu się spiętrzyły.
— No — jęczał sapiąc, — od tej miłości lepsza katorga. Jakże zdrowie pani?
— I nie odwiedzić mnie przez cały tydzień, łotrzyku jeden!
— Jakto? Czyż nie obiecałem ci, że tego wieczora przyjdę? No, jakże interesa? Czy wszystko tak... tego... pojmujesz?
— Napij się winka, Robie. To ci nie zaszkodzi.
— Prawda, pani Braun, dziękuję. Za zdrowie twoje babuleńko, niech żyje i niech ci tam nawet w przyszłym życiu... i t. d. i t. d.
Nie można było wiedzieć, czego życzy Tokarz, ale w oczach migotały mu niezbyt dobre życzenia. Wnet atoli zwrócił się do Alicyi, siedzącej nieruchomo, która niby śledziła Roba, lecz w istocie wpatrywała się w twarz pana Dombi za drzwiami.
— I za pani zdrowie! Tysiąc lat życia! — amen.
Wypróżnił kielich i postawił na stole.