Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ledi była wcale niemłoda, lecz pełne jej policzki kwitły jak róże a strój i figura okazywały nawyknienia pierwszej młodości. Koło fotelu stąpała jak paw druga ledi młodsza, przystojna, dumna i wyniosła, z przezroczystą parasolką w ręku, z pochyloną głową i zakrytemi powiekami. Jej chód i pełna pychy postawa jasno mówiły, że na ziemi i niebie niema dla niej przedprzedmiotu godnego uwagi — chyba zwierciadło.
— Co za licho! — zawołał major, gdy zbliżyła się mała kawalkada — kogośmy to spotkali?
— Droga Edyto! — czule szepnęła leciwa pani — Major Bagstok!
Usłyszawszy głos ten, major w okamgnieniu wypuścił rękę pana Dombi, jak strzała podbiegł do fotelu, porwał rękawiczkę starej pani i podniósł ją do warg. Potem z niemniejszem ugrzecznieniem złożył obie ręce na piersi i nizki pokłon oddał młodszej damie. Gdy fotel przystanął, wystąpiła siła poruszająca go w postaci pazia wysokiego, chudego chłopca o mętnych oczach i długim nosie. Włosy miał rozwiane, kapelusz zmięty, bo w braku siły pchał głową grzbiet ekwipażu, jak to czynią słonie na Wschodzie.
— Józef Bagstok, łaskawe panie, ma się od tej chwili na resztę swego życia za dumnego i szczęśliwego.
— Obłudne stworzenie — zwolna przecedziła stara dama — nie znoszę pana. Skądże to?