Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kapryśnica! — zwróciła się pani Skiuten do wchodzącej córki. Jak można o Paryżu rozsiewać takie plotki!
Edyta spojrzała okiem zmęczonem i zbliżyła się do drzwi, aby odsłonić amfiladę odnowionych komnat. Potem siadła koło Florci.
— Wspaniale urządzone pokoje. Wybornie wykonano w szczegółach każdy pomysł.
— Nieźle — zauważył pan Dombi. Poleciłem, aby nie szczędzono pieniędzy. Co można było zrobić za pieniądze, to zrobiono.
— A czegóż nie można zrobić za pieniądze?
— One wszechmocne — dodał pan Dombi.
I rzucił tryumfujące spojrzenie na żonę. Ta milczała.
— Mam nadzieję, pani Dombi pochwala te zmiany?
— Tak, zapewne. — Powinno było być piękne, zatem i jest pięknem.
Podano obiad. Pan Dombi prowadził Kleopatrę, Edyta i córka szły za nimi. Minąwszy stolik, zastawiony srebrem i złotem, niby stos śmieci, i nie rzuciwszy nawet okiem na przedmioty zbytku, zajęła po raz pierwszy miejsce swe za stołem i siedziała, jak posąg.
Po herbacie pani Skiuten odeszła, Edyta również. Florcia pobiegła na chwilę do Dyogenesa, a po powrocie zastała ojca samego, jak spacerował w posępnem milczeniu tam i nazad.
— Przepraszam tatę. Czy mam wyjść?