Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się tak, że często bywam w tej stronie, a gdy sam jestem, to dla czego nie miałbym wstąpić do panny Dombi? Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— To właśnie. Zgadłeś pan, kapitanie. Otóż i dziś po śniadaniu poszedłem tam. Poszedłem i wstąpiłem. Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— Tak tedy wstąpiłem. Niech mię licho weźmie, kapitanie, jeżeli panna Dombi dziś nie była prawdziwym aniołem. Trudno to sobie wyobrazić, trzebaby widzieć na własne oczy. Otóż tedy, kapitanie, już miałem odejść, gdy młoda kobieta bierze mię za rękę i ciągnie na górę.
Twarz kapitana w tej chwili przybrała surową minę i zwróciwszy groźne oczy na młodzieńca, spoglądał z naglącem zapytaniem.
— Po co ona mię ciągnie — myślałem? Zaledwie zebrałem się o to zapytać, gdy wyjęła z zanadrza tę oto gazetę i mówi: „Ukryłam ten dziennik przed panną Dombi, bo tu napisano coś o kimś, kogośmy obie znały.“ I przeczytała mi ustęp jeden. Bardzo dobrze. Potem mówi... cóż ona mówi? Niech pomyślę... Zaczekaj pan, w tej chwili przypomnę sobie...
Skupiwszy się w przypominaniu, Tuts nagle spojrzał na kapitana i tak go przeraził wyraz jego twarzy, że możliwość dalszego ciągu jakiegokolwiek opowiadania prawie znikła.