Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bardzom ci wdzięczna, panie Dombi — ciągnęła Kleopatra — bałam się, że masz pan zły zamiar skazania jej na zupełną samotność.
— Skądże ta niesprawiedliwość względem mnie, droga pani?
— Stąd, że Florcia stanowczo mi zapowiedziała, że powróci do domu. Zaczęłam cię uważać za tyrana w guście paszy tureckiego.
— Zapewniam, że nie wydałem żadnych poleceń co do Florentyny. Bądź co bądź, nie staną one w sprzeczności z życzeniami pani.
— O, wiedziałam, że jesteś pochlebnisiem, panie Dombi. Mówią zresztą, że pochlebcy są bez serca, tymczasem pańska tkliwość stanowi ozdobę i szczęście życia. Cóż to, zbierasz się pan do domu? Było późno i pan Dombi chciał odejść.
— O, mój Boże, czy to sen czy ponura rzeczywistość, że jutro rano porywasz pan biednej matce jej skarb jedyny, jej córkę ukochaną!
Pan Dombi odrzekł, że porwania nie będzie, lecz złączą się w świątyni.
— Niema na świecie tortury większej nad tę, jakiej doznaje nieszczęsna matka przy rozstaniu z jedyną córką, choćby oddawała ją tobie, najdroższy panie Dombi. Jestem bezsilna i trwogi serca brały u mnie zawsze górę nad zimnym rozmysłem; lecz bądź pan pewien, jutro przywołam całą moc ducha i ukorzę się