Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z tem wszystkiem nie chciałem go wyprawiać do Barbados.
— Wolno panu było o tem nie powiedzieć w swoim czasie? Jak teraz rzecz zmienić? Zresztą wie pan co? Może to i lepiej. Takie moje zdanie, a jam jeszcze nigdy się nie omylił. Czy też mówiłem panu, że pomiędzy mną i panną Dombi wytworzył się pewien rodzaj poufności?
— Nie — rzekł pan Dombi surowym tonem.
— Zatem proszę posłuchać, co powiem. Dokądkolwiekby losy zagnały Waltera Gey’a, lepiej mu być za siódmą górą i siódmą rzeką, niż w londyńskiem biurze. Radzę panu tak samo myśleć. Panna Dombi młoda, łatwowierna i wcale nie tak niedostępna, jakby należało.... Zresztą, jeżeli tu i było cokolwiek... no, wszystko głupstwo. Może pan sprawdzi te rachunki?
Ale zamiast przeglądać papiery i sprawdzać rachunki, Dombi oparł się o poręcz krzesła i wpatrzył się uważnie w dyrektora swego.
Karker udawał zajęcie się cyframi, nie śmiejąc przerywać toku rozmyślań swego szefa. Udawanie to miało maskować rzekomą delikatność uczuć. Pan Dombi doskonale rozumiał, że Karker gotów podać na żądanie może bardzo zajmujące, nawet ważne szczegóły, gdy go o to zapyta. Lecz pytać równało się obniżeniu swej godności — i pan Dombi nie pytał. Ale w duszę