Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wuju Sol!
— A, to ty, mój drogi! — zawołał kupiec instrumentów żeglarskich, zwracając się z krzesłem.
Do pokoju wbiegł wesoły, bystrooki, kędzierzawy chłopiec z twarzą zarumienioną od szybkiego biegu.
— No, wujaszku, cóżeś czynił bezemnie? Obiad gotów? Bardzo jestem głodny.
— Com robił? — dobrodusznie mówił Salomon — czyż to nie mam co robić, gdy niema takiej psoty, jak jegomość? Obiad od pół godziny gotów, a mnie też jeść się chce.
— Chodźmyż, wujaszku — zawołał chłopiec. Niech żyje admirał!
— Tfu, zgiń, przepadnij! — przeczył Hils. — Chciałeś pewnie powiedzieć: lordmajor!
— Wcale nie! Niech żyje admirał! Niech, żyje admirał! Naprzód! Marsz!
Równocześnie peruka i jej pan znalazły się w tylnym pokoju. Wujaszek Sol i bratanek gorliwie zabrali się do łososia, mając w perspektywie pieczyste.
— Niech żyje lordmajor, kochany Walu! Na co nam admirałowie. Twoim admirałem obecnie jest lordmajor.
— A niech go tam! — mówił chłopiec energicznie trzęsąc głową. Lepszy rycerz. Tylko patrzeć, jak miecz swój wyciągnie.