Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/315

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedział, że wieczór i niebo, ozłocone zachodzącymi blaskami, było śliczne. Gdy blaski gasły i zmrok ponuro skradał się ku ścianie, obserwował pilnie stopniowe zbliżanie się nocy. Potem myślał, jak to na długich ulicach pojawiały się świetlne punkty a gwiazdy zapalały się na oceanie bezkresnego nieba. Wyobraźnia jego wciąż kierowała się ku rzece, która, jak wiedział, płynęła środkiem miasta. Myślał, jaką jest w nocy ta czarna rzeka i jak niezmierną się wydaje, gdy miryady gwiazd odbijają się w jej głębi. Z rozkoszą wyobrażał sobie zlew nurtów rzecznych z falami bezbrzeżnego morza.
Późną godziną cichł gwar ulicy a Paweł doskonale rozpoznawał coraz rzadsze odgłosy stóp, liczył je i śledził, dopóki nie zamierały w przestrzeni. Cierpliwie wyczekiwał przedświtu, śledząc uważnie kółka i kręgi około świec. Cichy sen jego rzadko się przerywał bystrym potokiem rzeki. Usiłował niekiedy wstrzymać wart dziecinnemi rączkami lub zatamować go piaskową groblą i płakał, gdy mu się nie powiodło. Lecz jedno słówko Florci, siedzącej przy łóżku — ukajało go. Podnosił główkę do jej łona, opowiadał sny swoje i uśmiechał się.
Z rozświtem śledził słońce, a gdy promyki jego strugą wpadały do pokoju, widywał na porannem nieba skłonie wyniosłe szpice świątyń, czuł budzenie się grodu, widział wyraźnie ludzi