Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawsze napół przymknięte, a usta zawsze napół otwarte z wyrazem chytrego uśmieszku. Gdy wkładał prawą rękę do bocznej kieszeni surduta, a lewą w tył zarzucał i głową z lekka kiwał, czyniąc uwagi komuś nieznanemu, postać jego wydawała się sfinksem, wydającym niezmienne wyroki.
Miał doktor w Brajtonie bardzo dobry dom na morskiem wybrzeżu, prawda że bardzo też i smutny. Ciemne, ubogie firanki kryły się w głębi okien z jakąś posępną nudą. Krzesła i stoły szły rzędami, jak cyfry na tabliczce mnożenia; na kominkach w paradnych pokojach nigdy nie palono ognia, tak że podobne bywały do studni, jak siedzący przed nimi gość podobny bywał do wiadra; w jadalni nic nie przypominało pokarmu lub napoju. Najmniejszego szmeru w domu prócz bicia ściennych zegarów, których dźwięk brzmiał aż na strychu. Milczenie naruszało się chyba przytłumionym płaczem młodych dżentlmenów, mruczących przy lekcyach na kształt smętnych gołębi, zamkniętych w gołębniku.
Panna Blimber, wysmukła i zgrabna dziewczyna, nie psuła powagi ojcowskiego przybytku. Dziewica ta włosy miała ucięte krótko i zielone okulary, lecz ani śladu płochości, właściwej płci i wiekowi. Wyschła i piasek się zamieniła, pracując w dusznych piwnicach języków martwych, żywe bowiem nie istniały