Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z temi słowy zdjął okulary, bo nie było celu ukrywać wzruszenia, zasłonił oczy i zaszlochał. Walter pierwszy raz w życiu widział szlochającego starca. Skamieniał i nie mógł słowa wyrzec.
— Wujaszku, drogi wujaszku, nie płacz, na miłość Boską nie płacz! Uspokój się. Panie Brogli, co mam uczynić?
— Radziłbym poszukać jakiego przyjaciela i z nim pomówić.
— Właśnie. Dziękuję panu. Wujku, biegnę do kapitana Kuttl i w lot wracam.
Pan zaś zaopiekuj się staruszkiem z łaski swojej. Pocieszaj go. Nie rozpaczaj, wujaszku. Da Bóg, wszystko będzie dobrze.
I nie słuchając starca, wybiegł, wstąpił do biura usprawiedliwić niedomaganiem wuja swą nieobecność i popędził do mieszkania kapitana Kuttla. Kiedy tak mknął ulicami — wszystkie przedmioty wydawały mu się inne. Wozy ciężarowe, omnibusy, karety, dyliżanse, przechodnie — wszystko to popychało się, ruszało, turkotało, jak zazwyczaj; lecz bieda, która dotknęła drewnianego miczmana, rysowała je w jakiemś innem oświetleniu. Domy i sklepy były inne niż zazwyczaj i Walter na ścianach czytał wielkie litery dokumentu tandeciarza. Pan Brogli wdrapał się ze swym dokumentem na kopuły, które ku niebu dźwigały się jakoś