Przejdź do zawartości

Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i przykro, że z tobą mieszkam, Widzę, że coś ci dolega.
— Co robić, kochanku, czasami, jak wiesz, bywam taki nudny.
— Wiesz, co myślę? Gdyby tu w tym pokoju zamiast mnie siedziała słodziutka i cieplutka staruszka, żona twoja, rozumie się, twoja łagodna, cicha, miła żona, któraby znała twe upodobania, tobyś się tak nie smucił. Nalewałaby herbatę, przypominała dawne czasy, zanuciłaby piosenkę... Co? Nieprawda? A ja co ci pomogę? Kocham cię, prawda, ale to zawsze tylko krewny, a co więcej — pusty chłopiec, któremu nie warto powierzać trosk swych. Oto widzę, przykro ci, masz może jaką wielką biedę — a jakże pomogę? Jak pocieszę? Jak? — krzyknął Walter i uderzył w stół, że półmisek spadł na ziemię i stłukł się.
— Walu, poczciwy mój Walu. Gdyby w tej komnacie przed laty czterdziestu z czemś siedziała moja żona, nigdybym jej tak nie kochał, jak ciebie, drogie moje dziecko.
— Wiem, wuju, doskonale wiem o tem. Ale żonie wyjawiłbyś swe sekrety, bo ona umiałaby nieść ci ulgę. A ja nic nie wymyślę.
— Nie, nie. Co za sekrety. Żadnych przed tobą nie miewam.
— No, a więc o co chodzi? Opowiadajże, wuju.