Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z niej dwie, trzy kropelki wydzielić, żeby skropić proch na dróżce swej córeczki.
— Pójdź tu, Florentynko — zwrócił się do dziewczęcia — spójrz na braciszka, tylko nie dotykaj go.
Dziewczę szybko spojrzało na granatowy frak i białą na szyi chustę ojca — i bez słów, bez ruchu znowu utkwiło wzrok w bladej twarzy matki. W tej chwili chora spojrzała na córkę. Dziecko natychmiast rzuciło się ku niej i stając na paluszki, aby lepiej ukryć twarzyczkę w jej objęciach, przylgnęło ku niej z takim rozpaczliwym wyrazem miłości, jakiego trudno było w tym wieku dziecinnym oczekiwać.
— Ach, mój Boże — zrzędził pan Dombi, powstając spiesznie z fotelu. — Co za dziecinny, niedorzeczny wybryk! Idę lepiej, zawołam doktora Pepsa. Idę. — Następnie, stanąwszy na chwilę przy sofie, dodał: — wszakże nie potrzebuję prosić pani....
— Blokkit, panie, — podpowiedziała piastunka — słodziutka uśmiechliwa osóbka.
— Właśnie. Wszakże nie potrzebuję prosić pani Blokkit o jak najstaranniejszą opiekę nad tym młodym dżentelmenem.
— Pewnie że nie, panie. Pamiętam dzień przyjścia na świat panny Florentyny...
— Ta, ta, ta — przerwał pan Dombi, ściągnąwszy brwi, schylony nad kolebką — Panna Florentyna zgoła co innego. Ten zaś