Strona:PL Karol Dickens - Świerszcz za kominem.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ofiarą swego zapału, gdyby jego ciałko rozpadło się w kawałki, jak oręż przepełniony prochem przy wystrzale, wydałoby się to naturalnem i nieuniknionem następstwem jego nadmiernych usiłowań. Solo, jakie rozpoczął samowar, zamieniło się w duet; samowar z niesłabnącym żarem ciągnął dalej swą nutę, ale świerszcz zawładnął pierwszemi skrzypcami i placu nie ustępował. Boże miłosierny, jak on zawodził! Jego cienki, ostry, przenikliwy głos dźwięczał w całym domu, migotliwie, jak gwiazdy w mroku nocnym za oknami.
Wykonywał niemożliwe trele, rzucał wysokie tony w chwilach najwyższego naprężenia, a z pewnością wyciągał nóżki i poskakiwał w zapale zachwytu. Obaj artyści jednakże nie przeszkadzali sobie wzajemnie. Ich śpiew zlewał się harmonijnie w ciszy wieczornej, a starając się przewyższyć jeden drugiego, śpiewali coraz głośniej i głośniej.
Mała słuchaczka — naprawdę była ładna i młoda, choć trochę za pełna i przysadzista, ale podług mego zdania, niema w tem nic złego; zapaliła świecę, spojrzała na kosiarza na wierzchu zegara, który tymczasem zdążył skosić pokaźną liczbę minut i podeszła ku oknu, z którego w ciemności nic nie dostrzegła, prócz odbicia własnej twarzy w szybie okiennej. Według mego zdania (sądzę, że i wy na to zgodzilibyście się) mogłaby ta kobieta długo patrzeć