Strona:PL K Junosza Żona z jarmarku.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

Rzekłszy to, wybiegł z sieni, gdyż ktoś za klamkę poruszył.
Rózia schowała pośpiesznie ów papierek w zanadrze... i wbiegła do stancyi, aby rodziców pożegnać.
Była blada bardzo, ręce jej się trzęsły.
— Co ci? — spytała matka.
— Nic, mamo, to tak czasem... ale już przechodzi. Bądźcie zdrowi...

. . . . . . . . . . . . . . .

Rózia powróciła do domu bardzo rozweselona, przywitała grzecznie męża i Katarzynę, zdawało się, że z wielką radością, z ukontentowaniem przybyła pod dach niskiej chaty. Była niezmiernie ożywiona, opowiadała o pobycie w mieście, krzątała się w stancyi, sama nastawiła samowar, żeby przyrządzić herbatę dla męża. Pomimo ożywienia była blada, ręce jej się trzęsły, a w oczach jej chwilami malowała się jakby wielka trwoga, czy przestrach... Śpiewalski nie zauważył tego, ale Katarzyna była zaniepokojona zachowywaniem się macochy. Nie lubiła ona nigdy pięknej Rózi, teraz wydawała jej się ona wstrętną. Czego się tak trzepocze po stancyi, czemu się tak mizdrzy i przymila do starego męża? Czy może to być szczere? Nie, nigdy... obłuda, oszukaństwo, zdrada!