Strona:PL Julian Ejsmond - W puszczy.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z namiętnem kwoktaniem nadlatywać poczęły na tokowisko rdzawe głuszyce, złote miłośnice leśne...
Kogut rozpoczął wówczas przerwany śpiew. Chwalił wolne miłowanie w leśnej kniei o wiosennym poranku, a one mu wtórowały:
„Tak... Tak... Tak...“

*

Gdy słońce wieczorne pochyliło się na niebie i purpurowy zachód rozgorzał za czarnemi czubami sosen, skupioną, dostojną ciszę boru zamącił głośny pochód jakichś istot po leśnem uroczysku... Zdaleka już nietrudno było zgadnąć, iż tak niezdarnie iść może jedynie „król stworzenia“ — człowiek, i to człowiek „z miasta“, którego każdy krok w puszczy jest dysonansem, każde słowo — zgrzytem, a każdy czyn — świętokradztwem... Leśni bowiem ludzie, gajowi i urodzeni łowcy, ukochawszy dziką przyrodę — stają się zczasem jej przyrodzoną cząstką...