Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uporali — nie uwierzy pan jaka ta kobieta była silna, dopiero we trzech daliśmy jej radę! — zanieśliśmy ciało do łodzi i odbiliśmy od brzegu. Myśleliśmy że zemdlała, ale dźwignęła się i wbiegła za nami do wody. No więc pozwoliłem jej wdrapać się do czółna. Cóż miałem robić? W rzece pełno aligatorów. Nie zapomnę nigdy tej jazdy nocą w górę rzeki — póki żyję. Siedziała na dnie łodzi, trzymając jego głowę na kolanach, i raz po raz obcierała mu twarz swemi włosami. Pełno miał zaschłej krwi naokoło ust i brody. I przez cały czas cośmy płynęli — sześć godzin — szeptała czule do tego trupa!... Był ze mną porucznik ze szkunera. Ten człowiek powiedział mi potem, że za nic w świecie nie przeżyłby drugi raz czegoś podobnego — nawet za garść brylantów. I wierzę mu — słowo daję. Sam się wstrząsam, kiedy sobie o tem przypomnę. Czy pan myśli że on to słyszał? To jest... nie! ja chcę powiedzieć czy coś... czy ktoś... słyszał?
— Jestem materjalistą — oświadczył mąż nauki, drżącą ręką przechylając butelkę nad opróżnioną szklanką.
Almayer potrząsnął głową i ciągnął dalej —
— Właściwie to nikt nie widział jak się to stało prócz tego Malaja, Mahmata. Mówił mi nieraz że znajdował się od nich nie dalej niż o dwie długości lancy. Podobno te kobiety wymyślały sobie nawzajem, a Willems stał między niemi. Mahmat opowiadał, że kiedy Joanna uderzyła Aissę i uciekła, tych dwoje jakby nagle oszalało. Rzucali się to tu, to tam. Powtórzę panu co Mahmat mi opowiadał: — Zobaczyłem że stała, trzymając pistolet, który strzela wiele razy i wodziła nim po całym kampongu. Bałem się żeby mnie nie zabiła i skoczyłem w bok. Potem spostrzegłem że biały człowiek