Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powiedzianie strasznej. Wlepiła w Ludwika Willemsa oczy skamieniałe z niedowierzania i zgrozy. Potem palce jej otworzyły się zwolna i cień padł na jej twarz, jakby coś mrocznego i złowieszczego stanęło między nią a słońcem. Stała ze spuszczonemi oczami, pogrążona w zadumie, niby śledząc żałosny korowód swych myśli na dnie posępnej otchłani.
Willems ani drgnął. Wszystkie jego myśli skupiły się na bliskiem wyzwoleniu. I dopiero teraz pewność tego wyzwolenia owładnęła nim z niezmierną siłą; usłyszał jakby głos wołający w niebiosach że wszystko przeminęło, że za pięć, za dziesięć minut rozpocznie nową egzystencję; że ta kobieta, jego obłęd, jego grzech, jego żale, wszystko zapadnie w przeszłość, rozwieje się jak pył, jak dym, jak przelotna chmura — przestanie istnieć! Tak! zachłanna przeszłość pochłonie wszystko — nawet pamięć o jego pokusie i jego upadku. Nic go nie obchodziło. Nie dbał o nic. Zapomniał o Aissie, o żonie, o Lingardzie, o Hudigu — zapomniał o wszystkich w błyskawicznem widzeniu przyszłości opromienionej nadzieją.
Po chwili usłyszał jak Aissa mówiła —
— Dziecko! Dziecko! Cóż ja uczyniłam aby się stać pastwą tej żałości i tego bólu? Twój syn i jego matka żyli, a ty mi powiedziałeś że nie masz nic do wspominania w kraju, z którego przybywasz! Myślałam że możesz być mój. Myślałam że będę...
Głos Aissy zamarł w urywanym szepcie, a wraz z nim zgasły w jej sercu najpiękniejsze, najdroższe nadzieje nowego życia. Roiła że w przyszłości słabe dziecinne ręce złączą ich oboje więzami, których nic nie rozerwie na ziemi, więzami przywiązania, wdzięczności, tkliwego szacunku. Będzie pierwsza — będzie jedyna!