Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co się stało? Czy pan kogo ściga?
— Tak — odrzekł krótko Almayer z oczami utkwionemi w rzece. — Musimy schwytać niebezpiecznego człowieka.
— Lubię takie polowanko — oświadczył porucznik, lecz zniechęcony surowym i zamyślonym wyglądem Almayera, nic więcej nie powiedział.
Minęła prawie godzina. Kalasze to pochylali się naprzód, to kładli się na plecach twarzą do nieba, kołysząc się miarowo i pędząc wiosłami łódź, która śmigała po wodzie; dwaj biali siedzieli wyprostowani na tylnej ławce, chwiejąc się zlekka pod rytm silnych uderzeń długich wioseł.
— Na szczęście jest odpływ — zauważył oficer.
— Prąd zawsze płynie w dół na tej rzece — rzekł Almayer.
— Tak, wiem — odparł tamten — ale płynie szybciej z odpływem. Niech pan spojrzy na brzeg, zobaczy pan jak szybko się posuwamy! Ten prąd ma chyba jakie pięć węzłów.
— Hm! — mruknął Almayer. Potem rzekł nagle: — Tam jest między dwiema wyspami przesmyk, który oszczędzi nam cztery mile. Przy niskiej wodzie te dwie wyspy wyglądają o suchej porze roku jak jedna, z błotnistym rowem pośrodku. Ale warto spróbować.
— To trudna sprawa ze względu na odpływ — rzekł chłodno porucznik. — Pan wie najlepiej, czy zdążymy tamtędy się przedostać.
— Spróbujemy — rzekł Almayer, śledząc bacznie wybrzeże. — Uważać tam!
Pociągnął mocno prawostronną linkę steru.
— Wciągnij wiosła! — krzyknął porucznik.