Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dze, na biurku, wśród ciemnych okładek ksiąg, poplamionych, powalanych lecz prężących sztywno grzbiety — może dzięki swemu europejskiemu pochodzeniu. Największa półka z książkami była częściowo zasłonięta przez spódnicę zaczepioną paskiem o grzbiet cienkiej księgi, którą trochę wysunięto z szeregu, aby utworzyła zaimprowizowany kołek. Składane łóżko płócienne, umieszczone prawie na środku pokoju, nie stało równolegle do żadnej ze ścian — stało byle jak, jakby je zmęczeni tragarze zostawili tam przypadkiem, niosąc je gdzieś daleko.
Na rozrzuconych kołdrach, piętrzących się w nieładzie u brzegu łóżka, siedziała Joanna prawie cały dzień, trzymając gołe nogi na poduszkach, które jakoś zawsze poniewierały się po ziemi. Czasem dręczyły ją mgliste myśli o nieobecnym mężu, ale przeważnie myślała żałośnie o niczem, patrząc omdlewającym wzrokiem na małego synka — na chorowitego Ludwika Willemsa o dużej głowie i nalanej twarzy — który toczył po podłodze szklany kałamarz z zaschniętym atramentem i dreptał za nim ze śmieszną powagą, nawskroś pochłonięty swojem zajęciem, jak zwykle małe dzieci. Przez uchyloną okiennicę promień słońca, bezlitosny, surowy, wpadł do pokoju i uderzył wczesnym rankiem o kasę w odległym kącie; podróżując wraz ze słońcem, o południu przeciął nawpół wielkie biurko klinem zwartego blasku — gorącego blasku, w którym unosił się rój much, pląsając nad brudnym talerzem, zapomnianym od wielu dni wśród żółtych papierów. Ku wieczorowi cyniczny ów promień uczepił się podartej spódnicy i zatrzymał się na niej, ciesząc się złośliwie nędzą, którą cały dzień pokazywał; potem ociągał się długo na rogu zakurzonej półki z książkami i oświetlał ją rozjarzonym,