Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wykrzywił wargi w uśmiechu, jakby to było coś zabawnego i dodał z niepokojem i troską:
— Będzie deszcz.
— Wracamy — rzekł Lingard. — Przygotujcie czółno.
— Rozkaz, panie kapitanie — wykrzyknął dobitnie Ali i ruszył dalej. Był podoficerem u Lingarda, nim postanowił zostać w Sambirze jako zaufany człowiek Almayera. Kroczył wyniośle w stronę przystani i myślał z dumą, że jest czemś zupełnie innem niż tamci ciemni wioślarze i że umie odpowiedzieć jak się należy największemu ze wszystkich białych kapitanów.
— Pan mnie od początku nie rozumiał, kapitanie Lingard — rzekł Willems.
— Tak? To nic nie szkodzi, o ile wiesz dobrze co myślę o tobie — odparł Lingard, kierując się powoli ku rzece. Willems szedł za nim a za Willemsem Aissa.
Dwie ręce wyciągnęły się aby pomóc Lingardowi przy wchodzeniu do długiej, wąskiej łódki. Wstąpił do niej ostrożnie, ciężko i usiadł na składanem płóciennem krześle umieszczonem w samym środku. Oparł się o tylną poręcz, zwracając głowę ku dwóm postaciom stojącym na brzegu nieco powyżej niego. W oczach Aissy utkwionych w Lingardzie malowało się jawne pragnienie aby jaknajprędzej odjechał. Willems patrzył prosto przed siebie ponad łódką na las u przeciwległego brzegu rzeki.
— Jedziemy, Ali — rzekł Lingard półgłosem.
Twarze Malajów ożywiły się, cichy szept przebiegł wzdłuż ich szeregu. Pierwszy wioślarz odepchnął się od wybrzeża końcem wiosła i wprowadził dziób łódki w prąd; łódź zboczyła zaraz pod naporem brunatnej wody i otarła się łagodnie rufą o niski brzeg.