Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

li wprost naprzeciw siebie; jeden wysoki, szczupły, oszpecony, drugi — wysoki, ociężały, surowy.
Willems ciągnął dalej —
— Gdybym chciał pana zranić, gdybym chciał pana zabić — łatwoby mi to przyszło. Stałem we drzwiach dość długo aby pociągnąć za kurek — a pan wie że strzelam celnie.
— Byłbyś chybił — rzekł Lingard z przekonaniem. — Jest na świecie taka rzecz jak sprawiedliwość.
Na dźwięk tego słowa wymówionego własnemi wargami zatrzymał się zmieszany, jakby usłyszał znienacka druzgocący wyrzut. Gniew jego urażonej dumy, gniew jego skrzywdzonego serca wyczerpał się w ciosie zadanym Willemsowi; zostało tylko poczucie jakiejś niezmiernej hańby — czegoś niejasnego, wstrętnego i strasznego, co rzekłbyś otaczało go ze wszystkich stron, czaiło się naokoło niego nieuchwytnemi, skradającemi się ruchami, niby banda morderców w mrokach rozległych i groźnych. Czyż istnieje pod słońcem taka rzecz jak sprawiedliwość? Wpatrzył się z takiem natężeniem w człowieka stojącego przed sobą, że przeniknął go wzrokiem jakby nawskroś, że w końcu widział tylko nieokreśloną mgłę o ludzkim zarysie. Czy ta mgła rozwieje się z pierwszem tchnieniem powiewu i nic po sobie nie zostawi?
Drgnął gwałtownie na dźwięk głosu Willemsa. Willems mówił —
— Prowadziłem się bardzo moralnie, pan to wie dobrze. Chwalił pan zawsze moje niezłomne zasady — przecież pan to pamięta. Pan wie także że nigdy nie kradłem — jeśli pan to ma na myśli. Zaciągnąłem dług. Pan wie ile spłaciłem. Była to z mojej strony pomyłka. Ale niech pan sobie uprzytomni jakie stanowisko zajmowa-