Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

liwszy był niż kiedykolwiek. Nie chciało mu się słuchać tego Malaja, ale dlaczego nie dać mu się wygadać. Widział jasno że ten człowiek chce mu coś powiedzieć, i spodziewał się że słowa Babalacziego rzucą promień światła w gęsty mrok niepojętej zdrady, że ukażą wyraźnie — choćby na chwilę — człowieka, na którym Lingard miał dokonać wymiaru sprawiedliwości. Tylko sprawiedliwości! Nic nie było mu bardziej obce od rzeczy tak bezcelowej jak zemsta. Chodziło tylko o sprawiedliwość. Obowiązek wymagał aby sprawiedliwości stało się zadość — aby ręka Lingarda ją wymierzyła. Nie miał ochoty myśleć jak się to stanie. Podobnie jak Babalaczi, uważał że noc będzie dość długa aby mógł swego dzieła dokonać. Ale nie określał przed samym sobą jak się weźmie do tego i siedział bez ruchu pod groźnym uciskiem wewnętrznego nakazu, zwlekając umyślnie. Poco nad tem się zastanawiać? To jest nieuniknione i stanie się niebawem.
Lecz nie miał władzy nad wspomnieniami, które obległy go w tej cuchnącej chacie, gdzie Babalaczi mówił płynnie i monotonnie; tylko jego wargi poruszały się wśród sztucznego bezruchu twarzy i całej postaci. Szybki prąd wspomnień miotał Lingardem na wszystkie strony niby zakotwiczonym statkiem, który się zerwał z łańcucha. Przytłumiony dźwięk cichych słów rozlegał się dokoła, ale Lingard nie słyszał ich, to myśląc o dniach przeżytych ongi pod Carimatą, dniach pełnych walk i słodyczy, to rozpamiętując z niepokojem i zdziwieniem swoją omyłkę co do Willemsa — rozpamiętując złowrogi, ślepy przypadek, który skłonił go przed wielu laty do wyratowania zgłodniałego wyrostka, zbiega z holenderskiego statku na redzie Samarangu. Jakże lubił tego człowieka! jego pewność siebie, rozmach, pragnienie