Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pan Travers nie umiał powstrzymać gniewnego ruchu.
— Ach! Zapomniałem, że wychodzisz z tego założenia — rzekł przez zaciśnięte zęby. — On jest tylko Hiszpanem. Odnosi się do tego śmiesznego spisku z zupełną nonszalancją. Upadłe rasy mają swoją własną filozofję.
— Zachowuje się z właściwą sobie godnością.
— Nie wiem co nazywasz jego godnością. Jabym to nazwał brakiem szacunku dla samego siebie.
— Dlaczego? Czy dlatego, że jest spokojny i pełen kurtuazji, i nie ujawnia swego zdania? I pozwól sobie powiedzieć, mój Marcinie, że ty nieszczególnie znosisz wszystkie nasze kłopoty.
— Nie możesz się po mnie spodziewać tych cudzoziemskich afektacyj. Nie jestem przyzwyczajony bawić się w kompromisy ze swemi uczuciami.
Pani Travers odwróciła się i stanęła nawprost męża.
— Dąsasz się — rzekła.
Pan Travers targnął zlekka głowę w tył, jakby przepuszczając mimo siebie to słowo.
— Jestem oburzony — oświadczył.
Pani Travers odczuła w tych słowach coś w rodzaju prawdziwego cierpienia.
— Zapewniam cię — rzekła poważnie (gdyż była zdolną do litości) — zapewniam cię, że ten dziwny Lingard nie ma pojęcia o twojem znaczeniu w świecie. Nie wie nic o twej pozycji socjalnej i politycznej, a jeszcze mniej o twych wielkich ambicjach.
Pan Travers słuchał z pewnem zainteresowaniem.
— A nie mogłaś mu tego wyjaśnić? — zapytał.
— Nie byłoby się to na nic przydało; on jest zajęty swoją własną sytuacją i swojem własnem poczuciem siły. Pochodzi z niższej klasy...