Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

D’Alcacer roześmiał się zlekka.
— Dobrze panu się śmiać — szepnęła pani Travers z udręką w głosie.
— Właśnie dlatego się śmieję. Cierpliwości. Czyż on nie czuje, jakie to wszystko okropne?
— Nie wiem. Powiedział to i odszedł — rzekła pani Travers. Patrzyła bez ruchu na swoje ręce splecione na kolanach i nagle wybuchnęła z rozpaczą: — Panie d’Alcacer, co teraz będzie?
— Ach, więc nareszcie zadała pani sobie to pytanie! Będzie to, czego nie można uniknąć; a pani wie o tem może najlepiej.
— Nie. Pytam się siebie ciągle, jak on postąpi?
— O, tego już wiedzieć nie mogę — oświadczył d’Alcacer. — Nie wiem jak postąpi, ale wiem co go spotka.
— Jego, pan mówi! Jego? — zawołała.
— Serce mu pęknie — rzekł wyraźnie d’Alcacer, pochylając się zlekka nad krzesłem, przyczem aż drgnął z przestrachu nad własną zuchwałością. Czekał.
Croyez-vous? — wypowiedziała wreszcie pani Travers tak zimno i omdlewająco, że dreszcz zbiegł d’Alcacerowi po grzbiecie.
Pytał się siebie, czy to możliwe aby była taką kobietą? Czyż poza sobą nic nie widziała na świecie? Czy nie była zdolną do najzwyklejszego współczucia? Nie mógł podejrzewać jej o głupotę, ale może nie miała serca i — podobnie jak niektóre kobiety z jej sfery — nie uznawała absolutnie żadnych uczuć na świecie, prócz własnych. D’Alcacer zgorszył się tem, jednocześnie zaś poczuł ulgę, ponieważ przyznawał się sobie, że się posunął bardzo daleko w swej śmiałości. Pani Travers nie była jednak dość pospolitym człowiekiem