Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A co mu pan odpowiedział?
— Powiedziałem, że są gdzieś pewnie karty na statku — Jörgenson musi o tem wiedzieć. Potem spytałem, czy uważa mnie za więziennego dozorcę? Przestraszył się poprostu i żałował tego co powiedział.
— To niebardzo ładnie z pańskiej strony, panie kapitanie.
— Jakoś mi się to wyrwało — ale załagodziliśmy to śmiechem.
Pani Travers oparła łokcie o poręcz i dłońmi objęła głowę. Każda poza tej kobiety była dla Lingarda niespodzianką przez czarowne wrażenia jakich doznawał. Westchnął; cisza zapadła na długą chwilę.
— Czemuż nie mogłam rozumieć każdego słowa, które zostało wypowiedziane wtedy rano.
— Wtedy rano — powtórzył Lingard. — O jakim ranku pani myśli?
— O ranku kiedy wyszłam z ostrokołu Belaraba pod rękę z panem, panie kapitanie, na czele całej procesji. Zdawało mi się, że spaceruję po wspaniałej scenie — że gram w jakiejś operze, w przepysznem widowisku, na które możnaby patrzeć z zapartym oddechem. Nie może pan sobie wyobrazić, jakie mi się to wszystko wydało nierealne, i jaką się sobie wydałam sztuczną. Pan wie, opera...
— Wiem. Byłem kiedyś kopaczem złota. Niektórzy z nas zjeżdżali do Melbourne z kieszeniami pełnemi pieniędzy. Poszedłem raz na takie przedstawienie; musiało być bardzo marne w porównaniu do tego co pani widywała. Grali jakąś historję na tle muzyki. Wszyscy na scenie śpiewali przez cały czas aż do końca.
— Jak to musiało razić pański zmysł rzeczywi-