Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kamieniami, aby ją narzuciła na swą europejską suknię. Kurtka zasłoniła jachtowy kostjum do połowy. Pani Travers spełniała bez słowa polecenia Lingarda. Wyciągnął długą i szeroką szarfę z białego jedwabiu, obramowaną ciężkim haftem, i prosił aby nakryła nią głowę, układając końce w taki sposób by zasłonić całą twarz oprócz oczu.
— Znajdziemy się wśród tłumu mahometan — tłumaczył.
— Rozumiem. Pan chce abym wyglądała przyzwoicie — żartowała.
— Zapewniam panią — rzekł z powagą — że ci ludzie w ogromnej większości — a z pewnością wszyscy przywódcy — nie widzieli nigdy w życiu białej kobiety. Ale może pani woli inną szarfę? Jest ich trzy.
— Nie, ta mi się dosyć podoba. Wszystkie są wspaniałe. Widzę że pan zamierza wprowadzić z największym splendorem księżniczkę do jej ojczyzny. Jaki pan jest troskliwy, panie kapitanie! To dziecko będzie wzruszone pańską szczodrością... Czy tak dobrze?
— Dobrze — rzekł Lingard, odwracając oczy. Pani Travers zeszła za nim do łodzi, gdzie Malaje gapili się w milczeniu, a Jörgenson, sztywny i kanciasty, nie dawał znaku życia — nie poruszył nawet oczami. Lingard posadził panią Travers na tylnej ławce i siadł koło niej. Ogniste słońce pożarło wszystkie barwy. Łódź płynęła po jaskrawym blasku, kierując się ku skrawkowi koralowego wybrzeża, które jaśniało jak metalowy nów rozpalony do białości. Wysiedli. Jörgenson otworzył z powagą wielki perkalowy parasol nad głową pani Travers; szła naprzód w oszołomieniu między dwoma mężczyznami jak we śnie, utrzymując kontakt z ziemią tylko przez to, że po niej stąpała. Wszystko było ciche, puste, rozpalone do białości i fan-