Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przez chwilę Wasub wsłuchiwał się uważnie w głębokie milczenie.
— Czyż możemy walczyć bez wodza? — zaczął znowu. — Wiara w zwycięstwo jest tem, co daje odwagę. I coby zrobili biedni kalaszowie, synowie chłopów i rybaków, niedawno zaciągnięci — bez rozeznania? Wierzą w twoją siłę — i w twoją potęgę — bo gdyby nie to — — A czy cię pomszczą ci biali, którzy zjawili się tak nagle? Siedzą tu jak ryby w matni. Ya-wa! Kto przyniesie o tobie wieści i kto przybędzie aby wykryć prawdę — a może i zabrać twe ciało? Wyruszasz sam, tuanie!
— Nie można dopuszczać do walki. Toby było nieszczęście — nalegał Lingard. — Jest krew, której przelać nie wolno.
— Posłuchaj mnie, tuanie! — zawołał Wasub z ogniem. — Woda biegnie teraz ku morzu. — Podkreślał słowa lekkiemi targnięciami ciała w stronę czółenka. — Woda odpływa i będzie wracała w oznaczonym czasie. A gdyby między przypływem jej i odpływem wylano do morza krew wszystkich ludzi na świecie, woda nie podniosłaby się o szerokość paznokcia na moim palcu.
— Ale świat nie byłby już tym samym. Tego nie rozumiesz, serangu. Pchnij mocno łódkę.
— Natychmiast — rzekł stary Malaj i twarz jego zobojętniała. — Tuan wie najlepiej kiedy odjechać, a śmierć cofa się czasem przed stanowczym krokiem — jak spłoszony wąż. Tuan powinien wziąć z sobą towarzysza; nie głupiego młodzika, ale człowieka, który dużo przeżył — który ma serce spokojne, któryby szedł za nim czujnie — i cicho. Tak. Szedłby cicho, miałby