Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

plomatycznem posunięciem, chwilami zaś wielkiem szaleństwem — któreby może i nie miało znaczenia, ponieważ podejrzewał, że jest tak czy owak bezsilny. Czasami porywał go gniew. Dotykał wówczas w kieszeni rękojeści nabitego pistoletu. Zaopatrzył się weń, gdy pani Travers poleciła mu wyruszyć na bryg.
— Gdyby chciał mi się stawiać, wygarnę w niego i wezmę nogi za pas — wyjaśniał pośpiesznie.
Pamiętał, jak przerażoną wydała mu się pani Travers. Naturalnie — taka kobieta nie jest przyzwyczajona do podobnych rzeczy. To też słuchał tego, co mówiła, tylko ze względu na dobre wychowanie. Kto się na gorącem sparzył, ten na zimne dmucha. Nie miał ochoty być porwanym — jeszcze czego — ani też dać się sponiewierać.
— Nie mogę pozwolić, aby mnie capnął. — rzekł — Pani będzie mnie teraz potrzebowała; i obiecuję pani, że nie wypalę z tego starego grata, póki tamten sam mnie do tego nie zmusi.
Idąc za głosem młodzieńczego rozumu, Carter postanowił nie ustępować prośbom pani Travers, choć jej niezmierne wzburzenie zachwiało na chwilę jego decyzją. Pamiętał, że gdy łódź była już w drodze, pani Travers krzyknęła za nim:
— Pan tego nie zrobi! Pan nie może zrozumieć.
Jej głos, brzmiący nikło w ciemnościach, wzruszył go, tak był podobny do krzyku rozpaczy.
— Naprzód, chłopcy, naprzód — przynaglał swych ludzi.
Był roztropny, zdecydowany, a że był i bardzo młody, więc prawie sobie życzył, „aby doszło co do czego“. I wydał przezornie rozkaz załodze łodzi, żeby