Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tecznie jest przecież panem i właścicielem brygu. Nie myśli przemykać się po własnym pokładzie jak zbity pies.
— Z dziesięć dni upłynie, nim szkuner będzie gotów. Muszę wyjąć z niego balast do ostatniej krzty. Muszę go ogołocić — dalibóg! muszę zdjąć jego niższe maszty. Sprawdzę, czy wszystko w porządku. Potem drugi tydzień zajmie wyrychtowanie — i — żegnajcie. Byłbym wolał nie spotkać ich nigdy. Żegnajcie — nazawsze. Tacy to powinni siedzieć w domu. Nie tak jak ja. W innych okolicznościach wcaleby nie chciała mnie słuchać. Ależ to jest kobieta — w każdym calu. Uścisnę jej rękę — na chwilę przed odjazdem. Czemużby nie, u licha? Jestem tu przecież panem — na tym brygu — tak jak i każdy inny — na Boga! więcej niż inny — więcej niż wszyscy na świecie!
Usłyszał, że nad jego głową Shaw poszedł szparko ku przodowi i zawołał:
— Co to takiego — łódź?
Jakiś głos odpowiedział niewyraźnie.
— Jedna z moich łódek wróciła — pomyślał Lingard. — Może są wieści o Damanie. Wszystko mi jedno, czy się stawia czy nie. Chciałbym, żeby się stawiał. Pokazałbym jej zaraz, że umiem walczyć równie dobrze jak kierować brygiem. Dwa prao. Tylko dwa. Nie dbałbym, gdyby ich było dwadzieścia. Zmiótłbym je z morza — zdmuchnąłbym je z wody — przejechałbym się po nich brygiem. I powiedziałbym jej: — Pani się nie boi; niechże pani teraz popatrzy, jak to się robi!
Czuł się dziwnie lekkim. Miał wrażenie, że wir jakiś unosi go wśród zgiełku hen w górę — bezsilnego niby piórko porwane przez huragan. Gwałtowny dreszcz go przebiegł.
Opuścił bezwładnie ramiona i stał przy stole z oczami