Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nem znużeniem. Powróciwszy na pokład, zapytał o Hassima; odpowiedziano mu, że radża i jego siostra odjechali w swem czółnie, obiecując wrócić przed północą. Łódki posłane na zwiady wśród wysepek, na północ i południe od miejsca zakotwiczenia, jeszcze nie powróciły. Wszedł do swej kajuty, rzucił się na posłanie i zamknął oczy, mówiąc sobie: „Muszę zasnąć, bo inaczej oszaleję“.
Chwilami przejmowała go niewzruszona wiara w panią Travers, potem przypominał sobie jej twarz, która wnet znikała. Wysilał się, aby tę twarz zatrzymać, co mu się nie udawało — i nagle odczuwał bez cienia wątpliwości, że jest zgubiony bez ratunku, jeśli się nie zgodzi, aby tych ludzi starto z oblicza ziemi.
— Oni słyszeli wszyscy, że ten człowiek kazał mi pójść precz ze swego statku — myślał, a potem przez jakichś parę sekund rozpatrywał nieugięcie ponury obraz rzezi. — A jednak musiałem jej powiedzieć, że włos jej z głowy nie spadnie. Musiałem.
I wbrew wszelkiej logice, na wspomnienie tych słów wydało mu się, że wszelka udręka znikła z powierzchni ziemi. Niekiedy jednak przychodziły czarne chwile, gdy ze zmęczenia poprostu nie myślał o niczem; i podczas jednej z takich chwil zasnął, tracąc świadomość rzeczy zewnętrznych tak nagle, jak gdyby go ktoś powalił uderzeniem w głowę.
Gdy siadł na posłaniu, zanim jeszcze zdołał wytrzeźwieć, pomyślał z niepokojem, że przespał całą noc. W sąsiedniej kabinie paliło się światło i przez otwarte drzwi Lingard ujrzał wyraźnie panią Travers, przechodzącą przez oświetloną przestrzeń.
— Więc przenieśli się jednak na bryg — pomyślał — jakże się to stało, że mnie nie wezwano!
Wpadł do kabiny. Nikogo! Spojrzawszy w górę