Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tłumu na urzędowem przyjęciu. Wyszedłszy stamtąd, natknął się na nieuniknioną ciemność — zdającą się czekać cierpliwie — i na chmurne niebo, tamujące brzask londyńskiego poranka. Trudno w to było uwierzyć.
Lingard, który przed chwilą wyglądał dziko i niebezpiecznie, uderzył się po udzie i zdradził zaniepokojenie.
— Boże mój, zapomniałem zupełnie o pani! — wyrzekł z przestrachem.
Pani Travers utkwiła wzrok w Immadzie. Jasnowłosa i biała, stanęła przed dziewczęciem o oliwkowej twarzy i kruczych kędziorach — dojrzała w swej doskonałości — z wyższością kwiatu nad liściem, zdania zawierającego myśl nad okrzykiem, który może wyrazić tylko wzruszenie. Olbrzymie obszary i niezliczone wieki rozciągały się między niemi; spoglądała na Immadę, jak się spogląda w swoje własne serce — pochłonięta ciekawością, pełna cichego podziwu, przejęta niezmiernem współczuciem. Lingard mruknął ostrzegawczo.
— Niech pani jej nie dotyka.
Pani Travers spojrzała na niego.
— Pan myśli, że mogłabym ją skrzywdzić? — spytała cicho i tak ją przestraszyło ponure: „Kto wie“ — mruknięte przez Lingarda, że zawahała się chwilę, nim się uśmiechnęła.
— To prawie dziecko! I taka ładna! Co za delikatna twarzyczka! — mówiła, a w tejże chwili głębokie westchnienie morskiej bryzy podniosło znów i opuściło zasłony, tak że dźwięk, wiatr i połysk wbiegły jak gdyby jednocześnie i uniosły jej słowa w przestrzeń. — Nie miałam wyobrażenia o czemś tak czaru-